HISTORIE NR 9-12

Autor: Piotr Górecki

(zapraszamy do zaponania się ze wstępem, kolejne wspomnienia autorstwa Pana Piotra zostały zamieszczone poniżej oraz w galerii)

EDIT : Na prośbę autora zamieszczamy historie w wersji tekstowej (11.01.2019)

 

 

 

 

Warszawa, 30 października 2018

Autor: Piotr Górecki, lat 71, emeryt.

 

 

Szanowni Państwo,

Przesyłam na konkurs „Historia życia” cztery teksty.

Pierwsze dwa są autentycznymi opisami zdarzeń, trzeci – Czytelnik sam zorientuje się, co jest autentyczne, a co fantazją autora. Fantazją, ale wartą uwagi.

A na koniec – praktyczny poradnik, jak powiększyć dochód emeryta…

Chętnie do Państwa piszę, gdyż komuna upadła prawie półtora pokolenia temu. Pomimo, że staram się pisać czytelnie, Ci, którzy komuny nie pamiętają niestety nie zauważają pewnych elementów humorystycznych, zawartych w moich tekstach.

Życzę interesującej lektury.

Przesyłam wyrazy szacunku – autor

 

Prawa autorskie zastrzegam. Nie wyrażam zgody na zmiany tekstów dokonywane bez uzgodnienia.

Wyrażam zgodę na przetwarzanie danych osobowych oraz zgadzam się na publikację wg p. 8 ulotki.

Wyjaśnienie. Nazywam się Piotr Górecki. W adresie e-mail figuruję jako Jan Hann (adres e-mail do wiadomości Fundacji - przyp. red.).

Ten nick został przyjęty jeszcze w okresie mojej pracy, gdy nie posiadałem własnego komputera i miałem dostęp wyłącznie do komputera służbowego. Nie chciałem być łatwo rozpoznawalny przez administratorów sieci instytucji, w której byłem zatrudniony.

 

Spis treści

 

SWEET MUSIC

POLITRUK 

POTOP XXI

DOBROBYT RP

 

_____________________________

 

HISTORIA NR 9

SWEET MUSIC

 

Postkomunistyczna lustracja nadal jest modna, ciągle komuś wytykają draństwa z komunistycznej przeszłości. Zatem, aby nie odstawać i być trendy, i ja pragnę do czegoś przyznać się. Samowylustrować się, wysmagać biczem, jako nawrócony, postkomunistyczny, teraz już dobry Polak, licząc, że znajdę cień zrozumienia u Braci swych w Wolnej Ojczyźnie. Niechaj Rodacy wybaczą mi po chrześcijańsku moje naganne postępowanie, moje odrażające ideologiczne błędy.

Otóż onegdaj, czyli w mrocznych czasach komunizmu, jako człowiek zawsze kochający piękną muzykę, sławiłem pod niebiosa ni mniej, ni więcej, tylko… wodzów Państwa Radzieckiego!

A uwielbienie moje dla nich doprawdy nie miało granic.

Może jeszcze tylko drobiazg, dla ścisłości. Otóż stawałem się szaleńczym fanem każdej z tych Wielkich Postaci zawsze na kilka konkretnych dni. Dni następujących zaraz po zgonie każdego z nich. Ale to wystarczy. A dokładnie było tak:

Wszystko działo się w leciech osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Pierwszym, którego zawielbiłem był Leonid Breżniew. Zmarł w roku 1982, dożywotnio pełniąc funkcję wodza. Zapoczątkował tym swoim postępkiem czarną serię na Kremlu, która na końcu przyniosła wolność wielu krajom Europy Wschodniej, ale wówczas jeszcze nikt tego nie przewidywał. Nawiasem mówiąc, u Rosjan, zupełnie jak u papieży, większość wodzów dzierżyła władzę dożywotnio. Tyle, że w odróżnieniu od papieży, którzy tylko robią ludziom wodę z mózgu, oni dodatkowo, podobnie jak dziś, grozili wojną atomową, łagrami i jeszcze wieloma innymi atrakcjami, które zawsze mają w ofercie dla reszty świata. A w samym robieniu wody z mózgu, Rosjanie też byli i są mistrzami.

Ale do rzeczy. Nie wiadomo jakim sposobem, dzielne Polskie Radio, we wspomnianych już mrocznych czasach komunizmu, na co dzień nadawało zachodnią muzykę rockową, pod tym względem nie przejmując się zbytnio jakąś tam cenzurą. Wszystkie kraje tzw. bloku komunistycznego zazdrościły nam tego, ale było to faktem. Nikt oczywiście nie egzekwował od Polski należności z tytułu praw autorskich, Ameryka i Europa Zachodnia traktowały to, jako propagandę zachodniej kultury, a i z drugiej strony Polskie Radio nie było radiem komercyjnym. Same zachodnie nagrania pochodziły z prywatnych kolekcji prezenterów.

Niestety, już zakupienie płyt z zachodnią muzyką było u nas w tamtych czasach prawie niemożliwe. Podobnie jak w innych krajach bloku. Zatem sytuację ratowały wyłącznie magnetofony i nagrania pozyskane z Polskiego Radia.

Ogólny stan radiowo telewizyjny, w on czas, był nader ubogi – trzy państwowe programy radiowe i dwa TV. Wszystkim zarządzał Komitet ds. Radia i Telewizji, w skrócie Radiokomitet. Na czele tej instytucji stał prezes Radiokomitetu, ważna osobistość, obsadzony na tymże stołku z partyjnego nadania.

Gdy zatem Wielki Wódz, Wielkiego Brata, czyli Związku Radzieckiego, niejaki Leonid Breżniew, wyrżnął w kalendarz, nasze Polskie Radio, stanęło wobec wysoce delikatnego problemu. W Związku Radzieckim oczywiście ogłoszono żałobę narodową. W Polsce nie bardzo wypadało zrobić to samo, albowiem należało zachować przed światem chociaż pozory suwerenności. Toć nie nasz to władyka przecie. Ale też, przez parę dni żałoby, nie wypadało nadawać przez radio muzyki o charakterze stricte tanecznym, jakiegoś tam łupu-cupu i hycu-hycu. W końcu „bratni” naród cierpiał tak okrutny cios – śmierć ukochanego wodza, ojca narodu.

A nuż by jeszcze, nieutulony w głębokim żalu, ambasador radziecki w Warszawie włączył radio i nadział się na Tinę Turner. Nie pomogłyby wówczas pokrętne tłumaczenia, że wiecie towarzysze, Tina Turner jest czarnoskóra, a w tej wstrętnej Ameryce prześladują obywateli o innym kolorze skóry, więc my, jako państwo socjalistyczne, powinniśmy ich wspierać. Tym razem wyszłoby jednak na to, że polska klasa robotnicza nie jednoczy się w bólu z radziecką klasą robotniczą. Skutkowałoby to tym, że prezes ówczesnego Radiokomitetu musiałby zabrać z gabinetu, swoje prywatne herbatki w saszetkach, prywatny papier toaletowy, buty na zmianę, i szukać innej roboty. Prezes bardzo tego nie chciał.

Nawiasem mówiąc, jak wieść gminno-pracownicza głosi, jeden z prezesów Radiokomitetu, w ten właśnie sposób zakończył urzędowanie. Nie było uroczystego odwołania, podziękowania za włożony trud. Któregoś pięknego ranka wartownik wyprowadził pana prezesa z jego gabinetu wprost za bramę, zabrał legitymację i niech spada. Cóż, co kraj to obyczaj. W tamtych czasach wichry dziejowe wykazywały już tendencję wzmagającą, zatem brutalne przetasowania przy korycie były nieuniknione.

Ostatecznie w Polskim Radiu problem muzyki w czas śmierci Wielkiego Brata, rozwiązano genialnie. We wszystkich audycjach, zazwyczaj poświęconych muzyce rockowej, prezenterzy nadawali w to miejsce spokojną, przepiękną muzykę Francisa Lai, Vangelisa, Isao Tomity grającego utwory Debussiego, Jean Michaela Jarre i tak dalej. Siedziałem kamieniem przy magnetofonie i nagrywałem. A wszystko to dzięki „świeżo” zmarłemu, nie ostygłemu jeszcze, towarzyszowi Leonidowi Breżniewowi!

Toteż, gdy w roku 1984 usłyszałem, że źle jest ze zdrówkiem towarzysza Andropowa, następcy Breżniewa, wyczułem sprawę i zawczasu przygotowałem taśmy. Niebawem spełniło się. Potem niedługo musiałem czekać. Już po roku, czyli w 1985, sprawił mi nieprawdopodobną muzyczną ucztę duchową towarzysz Czernienko.

Polskie Radio za każdym razem stawało na wysokości zdania!

Gorbi nie dostarczył mi już tej satysfakcji, zresztą jeszcze żyje i niechaj zdrowo się trzyma. Ale za to dostarczył Balcerowicza. A dzięki balcerowiczowskiej złotówce, teraz nie trzeba warować z magnetofonem przy radioodbiorniku, wystarczy pójść do sklepu i kupić płytę.

Oczywiście teraz prawie wszystko z tamtych czasów mam już na CD. Ale zawsze, gdy słucham, na przykład pięknej i „pięknie grzesznej” BILITIS, przypominają mi się szalone lata osiemdziesiąte i korzystna dla nas seria zejść imperatorów z Kremla.

Putin jest mi muzykologicznie obojętny.

 

 

HISTORIA NR 10

POLITRUK*)

 

 

Wyobraźcie sobie, że osobiście musiałem kiedyś bronić twardogłowego komucha, tępego, obleśnego politruka. A było, to ni mniej ni więcej, tylko w roku 1971, czyli jeszcze w głęboko w mrocznych czasach komunizmu! Rzecz oczywista, nigdy nie byłem żadnym milicjantem czy esbekiem tajniakiem – absolutnie nic z tych rzeczy!

Byłem wówczas zwykłym studentem i starostą grupy akademickiej. Przyszło mi bronić komunistycznego politruka przed zmasowanym atakiem agresywnej grupy młodych polskich inteligentów, czyli moich kolegów...

Ale zacznijmy od początku.

Otóż wskutek wydarzeń marcowych 1968 oraz dalszych niepokojów społecznych, na Politechnice Warszawskiej, w semestrze zimowym roku 1970, przybył nowy „nietechniczny” przedmiot nauczania. Nazywał się ten przedmiot „Podstawy Nauk Politycznych”.

Zajęcia prowadził facet po sześćdziesiątce, twardogłowy komunista. Przedstawiał się, z namaszczeniem, wszystkimi swoimi tytułami. Otóż był to starszy wykładowca, magister, dalej imię i nazwisko. Na słowo „magister” kładł szczególny nacisk.

Zajęcia polegały na tym, że musieliśmy chodzić do bibliotek i wyczytywać partyjne, komunistyczne objawienia z literatury typu „Nowe Drogi”. Potem na zajęciach „starszy”, jak go nazywaliśmy, odpytywał nas z tej „literatury”.

Trzeba Wam wiedzieć, że „Nowe Drogi” to był miesięcznik ideologiczny, organ teoretyczny i polityczny Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Zamieszczano tam obszerne artykuły wyjaśniające poczynania partii komunistycznej w dziedzinie polityki wewnętrznej i zagranicznej oraz omawiano zagadnienia ideologiczne i organizacyjne partii. Był lekturą obowiązkową dla działaczy PZPR.

Zaiste – pasjonująca literatura dla przyszłych inżynierów…

„Starszy”, szybko zdążył nam, studentom, nielicho zaleźć za skórę. Jako absolutny beton umysłowy, był typowym reżimowym politrukiem. Nastawiał sporo ocen niedostatecznych. Był niereformowalny. Każde zajęcia, polegające na wałkowaniu partyjnych objawień, przebiegały burzliwie. Wszyscy baliśmy się kłopotów z zaliczeniem na koniec semestru.

W dodatku był jeszcze inny problem. Zajęcia z podstaw nauk politycznych kończyły się późno, bo o godzinie 21:00. Studenci mieszkający w domu akademickim na dalekiej Woli nie zdążali na kolację.

Kucharki z akademika kończyły pracę uważając, że studenci, którzy nie stawili się na kolację, zażywali w tym czasie wielkomiejskich rozkoszy, w towarzystwie atrakcyjnych studentek i spożywali frykasy, jakich nie oferuje akademicka stołówka. Do głowy poczciwym kucharkom nie przyszło, że biedacy musieli w tym czasie chłonąć „strawę duchową”, czyli wysłuchiwać oracji o wyższości komunizmu nad całą resztą naszego, dalece niedoskonałego świata.

W wyniku wspomnianej „strawy duchowej”, przychodziło studentom biedakom chodzić spać o pustym żołądku, co niewątpliwie niekorzystnie kształtowało profil ideologiczny studentów, jako obywateli PRL.

W zrozumieniu całokształtu zagadnienia, jako starosta grupy, wystąpiłem do starszego wykładowcy, magistra, z prośbą o modyfikację czasu zajęć w taki sposób, żeby zrezygnować z dwóch ostatnich 15. minutowych przerw. W ten sposób można było kończyć zajęcia o 20:30, a nie o 21:00. Wówczas koledzy z akademika mieliby szansę zdążyć na kolację dosłownie „na styk”. „Starszy” wyraził zgodę. Podejrzewam, iż sam ucieszył się, że wcześniej pójdzie do domu.

Niestety, pomimo umowy, nie umiał on tak rozplanować zajęć, aby kończyć swoje wywody punktualnie o 20:30. Cóż, partyjne „świętości” były ponadczasowe i ważniejsze od wszystkiego.

Toteż za którymś razem, punktualnie o 20:31, grupa samorzutnie wstała i wyszła. Uczyniła to zdecydowanie i błyskawicznie. Zadziwiony wręcz byłem solidarnością i jednomyślnością zadziałania grupy. Oburzony do żywego starszy wykładowca, zdążył tylko krzyknąć –

– starosta do mnie!

Jako starosta musiałem stanąć przed obliczem politruka i zaświecić oczami za kolegów. Sam. Grupy już nie było.

Przewidywałem, że „starszy” mnie zbeszta, zagrozi dziekanem i tyle. Okazało się jednak, że „starszy”, cwana bestia, mocno wkurzony, zaskoczył mnie pytaniem –

– kto siedział po pańskiej prawej i lewej stronie?

Jakoś w mig skojarzyłem, że „starszy” chciał w sposób, tak prosty, że aż prostacki, pozyskać kozły ofiarne, żeby potem mścić się na nich za postępowanie całej grupy. Widocznie taka to była jego nieskomplikowana, partyjniacka metoda szukania winowajców.

Akurat obaj koledzy, którzy wówczas siedzieli koło mnie, to bardzo spokojni ludzie. Wymieniając ich nazwiska, ściągnąłbym na nieboraków spore kłopoty.

Zdenerwowałem się – oto reżim komunistyczny każe mi kapować kolegów! A jak nie zakapuję to co? Wyleją mnie z uczelni? A Ludowe Wojsko Polskie tylko na takich czekało! Jak żywi stanęli mi przed oczami różni Bohaterowie Narodowi, co to dali się oprawcom pokrajać, ale pary z gęby nie puścili.

„Starszy” był rozjuszony, a ja próbowałem grać na zwłokę. Zacząłem niby głośno myśleć, udawać, że chcę sobie przypomnieć. Wymieniłem nazwisko kolegi, który siedział zupełnie gdzie indziej, który tego dnia odpowiadał, a zatem „starszy” i tak musiał wiedzieć jak ten kolega nazywa się. – A tak, to wiem, bo on dziś odpowiadał, on mnie nie interesuje – padła natychmiastowa odpowiedź, która była do przewidzenia. A ja w duchu pomyślałem sobie – dlatego, kurwo, powiedziałem ci właśnie to nazwisko.

Sytuacja powtórzyła się raz jeszcze w odniesieniu do innego kolegi, który też tego dnia odpowiadał. „Starszy” jednak, niczym śledczy, dalej uparcie drążył, naciskał, groził –

– ja pytam, kto siedział bezpośrednio po pana prawej i lewej stronie?

Jak na przesłuchaniu. Musi, co miał w tym wprawę.

W trakcie nerwowej, niezbyt sensownej wymiany zdań, byłem mocno przestraszony. Naiwnie, lecz konsekwentnie stałem na stanowisku, że nie pamiętam. W tym momencie on miał nade mną tylko władzę administracyjną, ale przewagę miałem ja, bo to on był moim petentem. Ten mechanizm działał, ponieważ nie zdradzałem interesujących go nazwisk. Powinienem był to wykorzystać i powiedzieć mu w cztery oczy, przysłowiowe „parę słów do słuchu”. Mogłoby to, wbrew pozorom, odnieść pozytywny skutek. Zwykle tacy ludzie, w gruncie rzeczy, są słabi i tchórzliwi. Jednak wtedy nie zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawy, toteż nie przyszło mi do głowy, żeby bronić się jakimkolwiek atakiem. Wreszcie, starszy wykładowca, magister zrezygnował. Poniósłwszy porażkę, pożegnał mnie złowieszczą groźbą i słowami, iż on sobie dobrze zapamięta, że ja mam słabą pamięć.

Oczywiście, do dziś doskonale pamiętam, kto wówczas siedział po mojej prawej, a kto po lewej stronie. I do dziś mógłbym spojrzeć w oczy obu tym kolegom, jak również sobie w lustrze.

Przyszedłszy do domu, opowiedziałem to zdarzenie rodzicom. Zaskoczył mnie brak reakcji. Mama tylko stwierdziła, że jak to w życiu – ma się stanowisko, to nadstawia się głowę za innych. To prawda.

Dosłownie kilka dni po tym incydencie, „wicher dziejów”, zmiótł ze szczytu władzy „Polskiego Demonstenesa” czyli Władysława Gomułkę. W mojej ocenie, z uwagi na swój stosunkowo skromny, prywatny styl życia, mógłby on być wzorem dobrego katolika. Ponadto charakteryzował go debilny (dziś powiedzielibyśmy moherowy) mental.

Następne zajęcia z nauk politycznych zostały odwołane. Przyczyn można było się domyślać. Wszak na najwyższych szczeblach władzy komunistycznej „wicher dziejów” szalał. Zajęcia z nauk politycznych odbyły się dopiero po miesiącu, już po posadowieniu się i okrzepnięciu ekipy Edwarda Gierka. A ponieważ czas biegnie, miały to być już ostatnie zajęcia w bieżącym semestrze. Jak wspomniałem, wszyscy obawialiśmy się o zaliczenie, toteż oczekiwaliśmy w napięciu. No i ja byłem w średnim humorze, pamiętając groźby „starszego” pod moim adresem.

Tymczasem „starszy” przyszedł pozytywnie odmieniony i oświadczył, że niezależnie od tego, jakie kto miał oceny w semestrze, on wszystkim przedmiot zaliczy, więc od razu prosi nas o indeksy. Powiało wczesno-gierkowską odwilżą. Widać politrucy dostali wytyczne, żeby nie zadrażniać nastrojów na uczelniach.

W tym momencie stało się coś, czego nie spodziewałem się.

Na „starszego” poleciał grad indeksów. Krótko mówiąc, studenci, którzy jeszcze przed chwilą byli niepewni, maluczcy, drżący o swoje „cztery litery”, zaczęli zachowywać się agresywnie i po chamsku. Rzucali w „starszego” indeksami. Jakby chcieli odpłacić się za jego dotychczasowe postępowanie. To było głupie i szczeniackie. Udowodnili, że kulturowo, niewiele różnią się od swojego niedawnego gnębiciela-półgłówka.

Jednym skokiem znalazłem się przy „starszym” i własnym ciałem osłoniłem go przed uderzeniami trafiających weń indeksów i przed agresywnym zachowaniem studentów. Głośno ujawniałem, wobec młodej polskiej inteligencji technicznej, za którą niedawno nadstawiałem karku, co myślę o ich obecnym zachowaniu. Wreszcie udało mi się zaprowadzić porządek. Wszyscy otrzymali wpisy zaliczające i na tym zajęcia z nauk politycznych zakończyły się. Tego dnia koledzy na pewno zdążyli na kolację!

W następnym semestrze nikt już starszego wykładowcy, magistra, na uczelni nie widział. W następnych semestrach zajęcia z tego przedmiotu prowadzili otwarci intelektualnie politolodzy, którzy umieli nawiązywać kontakty z młodzieżą akademicką.

Po tych zdarzeniach, pomyślałem, że nierzadko dystans między prześladowcami, a prześladowanymi bywa niezwykle bliski, rzekłbym, jedni warci są drugich. Gdy, wspomniany już, „wicher dziejów”, lub inne zdarzenie, nieco odmieni układ, obyczaje pozostają zaskakująco podobne, czyli nie do przyjęcia!

I oto, pomyślałem coś jeszcze, już wówczas, na początku roku 1971…

Mianowicie spróbowałem wyobrazić sobie, jak Polska mogłaby wyglądać, gdyby jakimś sposobem komunizm i związana z nim okupacja ustały…

Tylko pomyślałem… Wówczas było to całkowicie nierealne.

Przypomniałem sobie owe zdarzenia i przemyślenia, już w pierwszym roku III RP, czyli po znacznie silniejszych „wichrach dziejowych”, niż te w końcówce 1970.

Społeczeństwo, które pod batem okupanta jest piękne, pięknie walczy o swoją wolność, budzi sympatię i solidarność cywilizowanego, wolnego świata. Atoli nierzadko po usunięciu bata i uzyskaniu wolności, społeczeństwo to udowadnia, że na tę wolność nie w pełni zasługuje. Powiem więcej, przez gigantyczną korupcję i wewnętrzne spory, samo do niczego nie dochodzi. Swoim brakiem zorganizowania i kłótniami na najwyższych szczeblach władzy, społeczeństwo takie nie budzi zaufania Reszty Świata…

 

_____________________________

*) Politruk – Skrót od rosyjskiego określenia „politiczeskij rukowoditiel”, co dosłownie oznacza „polityczny przewodnik”, czyli osoba szerząca propagandę komunistyczną.

 

 

HISTORIA NR 11

POTOP XXI

 

 

Nieco złośliwa mądrość, chciałoby się powiedzieć ludowa, głosi, że najgorszą rzeczą, jaką można uczynić Polakom, to dać im wolność. Sami się zjedzą. Istotnie, od 1989 roku Polska przypomina olbrzymie przedszkole, z którego zabrano wychowawców. Wychowawców zresztą bardzo kiepskich, wręcz szemranych, ale zawsze jakichś. A duże dzieci nic, tylko się kłócą i kłócą o zabaweczki...

Nie umiemy rozwiązywać wielu problemów społeczno-gospodarczych, które wprawdzie występują w każdym społeczeństwie, ale w innych krajach, uznanych za cywilizowane, opanowane są całkiem nieźle.

Mamy mało ludzi w stu procentach inteligentnych, ludzi klasy europejskiej. Nie lubimy ich, nie słuchamy, nie wybieramy, bo są inni. Twarze mają dziwne, (naukowcy – chyba Żydzi jacy, czy co?), muzyki słuchają – tych tam symfonii, których nikt nie rozumie, i ogólnie są obcy dla bogobojnego, przeciętnego, słowiańskiego obywatela.

Nic zatem nie zapowiada błyskotliwych pomysłów i rewolucyjnych zmian w naszych siermiężnych, zapyziałych umysłach. Także rządowych.

Totalna zwałka. Pilnie potrzebny NOWY OKUPANT, ŚWIATŁY DYKTATOR!

Żeby nas na siłę odchamił i ucywilizował. Nad taką koncepcją od dawna zastanawiałem się. Okazało się, że nie tylko ja. Kiedyś, nieżyjący już, Redaktor Aleksander Małachowski, w jednym ze swoich sobotnich felietonów w III Programie PR, w podobnym kontekście zaproponował Szwedów, bo wydają się najsympatyczniejsi. Popieram! Popieram!

Powiem więcej, Szwedów nie trzeba było wypędzać, gdy, w 1655 roku, sami gromadnie tu zjechali. To było w dziejach nasze wielkie 5 minut, tyle, że przegapiliśmy je. Należało ich gościć, karmić schabowymi z kapustą, raczyć polską wódką, żenić z polskimi dziewczynami, żeby tylko nie przyszło im do głowy wynosić się.

Księdza Kordeckiego należało zamknąć w klasztorze o ścisłej regule, a hetmana Czarnieckiego zawczasu zdegradować do stopnia szeregowca. To byłyby w owych czasach rozsądne decyzje. Dziś mielibyśmy z tego wymierne korzyści. Choćby dlatego, że mielibyśmy dziś Króla Karola XVI Gustawa.

Przede wszystkim mniej kosztowałby nas Król Szwecji, niż kolejni prezydenci wszystkich lub tylko części Polaków. Taki Król, gdyby tu zjechał z wizytą, to po królewskiej Warszawie poruszałby się autobusem i tramwajem, tak jak to teraz u królów jest trendy. Pewno spodobały by mu się many, solarisy i pesy, więc należałoby mu dać służbowy bilet imienny, w postaci karty miejskiej. Albo sieciowej, na dwie strefy, gdyby chciał sobie bryknąć do Konstancina lub Kajetan. Nie wypada bowiem, żeby byle kontroler czepiał się Króla, gdy drukarka wyblaknie w kasowniku, lub gdy kontroler jełop nie ma pojęcia jak kupuje się bilet przez telefon komórkowy i każdemu, kto w ten sposób dokonał opłaty za przejazd, wypisuje mandat karny.

Taki Król, dając odgórnie przykład, narzucając pewien styl, zobowiązałby do podobnego postępowania premiera i ministrów, a więc byłyby dalsze oszczędności pieniędzy podatników. Ekstra bryki stałyby w garażu, wyjeżdżając tylko do oficjalnych uroczystości.

Król Szwecji, będąc w Warszawie, w pracy, w porze obiadowej, schodziłby z tronu, zdejmował koronę i po przyczesaniu zmierzwionych koroną włosków, szedł, jak normalny człowiek do stołówki pracowniczej ustawiając się w kolejce. Brałby zupkę, po czym podchodził do stolika i grzecznie pytał, czy może się przysiąść. Za pierwszym razem niektórzy, siedzący już przy stoliku mogliby zadławić się z wrażenia. Ale z czasem by się przyzwyczaili. W ogólnym rozrachunku, na pewno pozytywnie by to wpłynęło na jakość posiłków i na naszą demokratyczną świadomość obywatelską.

A co my, na co dzień, mielibyśmy jako szarzy obywatele? Zamiast w swoim czasie gnieździć się w „polnische volkswagenach”, czyli od początku przestarzałych fiatach 126P, mielibyśmy, jako samochód dla Kowalskiego, jakieś niewielkie, ale funkcjonalne volvo. Nawet jest prawdopodobne, że znienawidzony okupant, oczywiście chcąc wyssać do granic możliwości naszą słowiańską krwawicę, czyli nasze portfele, specjalnie opracowałby jakąś ciekawą wersję na rynek polski. FSO nie miałaby w pewnym momencie perspektywy produkowania ukraińskiej tawrii lub zrównania zakładu z ziemią.

Tyle w dziedzinie rozwoju przemysłu. A co w dziedzinie kultury? Otóż sukcesy Abby można by zdyskontować na korzyść i podreperowanie ogólnie mizernego wizerunku polskiej piosenki. W tej branży w drugą stronę jednak byłoby trudniej. Szwedzi w zamian usiłowaliby zacharapcić nam Moniuszkę, Szopena, Nowowiejskiego czy Kilara. W tym pierwszym przypadku nic by im z tego nie wyszło, bo nazwisko za trudne do wymówienia po szwedzku, w drugim sprzeciwiliby się Francuzi. Dwaj pozostali kompozytorzy musieliby im wystarczyć. Ale i tak dzięki nim, Norwegowie bezczelnie nie szpanowaliby w Szwecji muzyką Edwarda Griega.

Reasumując, taki Szopen, Abba, do tego jeszcze np. zespół Mazowsze, i Polacy nie byliby na świecie uznawani za naród głuchych.

Jeżeli chodzi o politykę zagraniczną, stosunki z sąsiadami ze wschodu i zachodu prawie zawsze mielibyśmy co najmniej poprawne, o co usilnie zabiegałby okupant. Rozsądne powiązania handlowe i biznesowe z sąsiadami powodowałyby, że w zasadzie nie opłacałoby się na nas napadać, bo można by na tym stracić. Zawsze doskonale rozumieli to Szwajcarzy…

Odwołując się do ekstremalnych zdarzeń z historii, sądzę, że w swoim czasie dwaj panowie, to jest Hitler i Stalin też nie mieliby tak prosto. Ten pierwszy, najprawdopodobniej, w amoku podbojów, i tak czasowo wszedłby do nas jak po swoje, ale już parę lat później, po obaleniu hitleryzmu, ewentualna stalinowska koncepcja Szwedzkiej Rzeczpospolitej Ludowej mogłaby Królowi, z natury rzeczy, nie przypaść do gustu. Zasadniczo bowiem królom, ludowość i proletariackość jakoś nigdy nie leżały. No bo, co król, to król! Z królem nie tak łatwo. Król to nie jakiś tam prosty polski generał ruchu oporu, jakiś zwykły Thorez lub Togliatti. Ani nawet żaden Bierut – Rosjanie, chcąc załatwiać sprawy swoimi, od wieków sprawdzonymi metodami, mogliby w przypadku króla, natrafić na obiektywne trudności...

Warto odnotować, że w onym czasie nie udała się FSRR, czyli Fińska Socjalistyczna Republika Radziecka. Przy królu, nic w rodzaju PRL też by nie powstało.

Tak naprawdę, gdyby u nas była Szwecja, w ogóle nie wiadomo, jaki by był przebieg II wojny światowej. Na pewno dla nas mniej kłopotliwy.

Na przestrzeni dziejów przeważnie na naszych ziemiach panowałby względny porządek i dobrobyt. Ludzie, żyliby spokojnie, bezpiecznie i dostatnio. Wszystko to oczywiście, brutalnie narzucałby nam okupant. Jednak zawsze istniałby pewien margines oszołomów, którzy głosiliby hasła wolnościowe i roztaczali świetlane perspektywy w rodzaju – GDYBYŚMY MIELI WOLNOŚĆ I SAMI SIĘ RZĄDZILI, TO WTEDY DOPIERO BYŁOBY PO BYKU!

Sądzę, że w tej okupacji, oszołomy krzykliwie głosiłyby sobie swoje racje i na głoszeniu byłby koniec. Bezwzględny but okupanta skutecznie chroniłby nas przed tą apokaliptyczną wizją. Jednak nawet nie istniałaby potrzeba zamykania tych oszołomów do więzień, jako elementów antymonarchistycznych, ani też wprowadzania cenzury na ich wystąpienia. Zamożne i dobrze odżywione społeczeństwo, co, jak wspomniałem, bezwzględnie wymuszałby szwedzki okupant, nie byłoby podatne na rozróby.

Jak zwykle w Polsce, na gadaniu by się kończyło. Wstrętny okupant doskonale by o tym wiedział i nie przejmowałby się tym.

Chociaż, to pewne, pośród szerokich mas ludu polskiego, wiecznym narzekaniom, protestom i gadaniu nie byłoby końca. Każdy „uciśniony i zniewolony” Polak miałby swoją odrębną koncepcję oswobodzenia i „naprawy” Rzeczpospolitej, tak, jak to od zawsze leżało w naszej naturze. Tyle byłoby tych koncepcji, ilu jest Polaków, plus jeszcze trochę koncepcji rezerwowych...

Ale jak zwykle w Polsce, na gadaniu by się kończyło...

Dewotki i moherowi gromadziliby się w miejscach publicznych, przy ułożonych płonących krzyżach, i śpiewali. Śpiewali bynajmniej nie „Rotę”, ani nawet znowelizowane „Boże coś Polskę”, ale pieśni, tak zwane narodowo-wyzwoleńcze, o krwawych pogromach zdrajców i okupantów. A trzeba Wam wiedzieć, że są takie „patriotyczne” pieśni, które nakazują i opiewają okrutne wyrzynanie w pień wszystkiego, co się rusza, a przy tym inaczej myśli, lub też takich ludzi, którzy w ogóle cokolwiek samodzielnie myślą. Krwawe wyrzynanie dokonywane oczywiście w imię Boga Najwyższego. Aż skóra cierpnie, kto to skomponował? Sam słyszałem takie „pieśni” w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, przy płonącym krzyżu na dziedzińcu kościoła św. Anny, w Warszawie. Dokładnie tam, gdzie później, w III RP, otwarto księżowską knajpę z alkoholem. No bo jakaż inna mogłaby powstać w takim miejscu?

Policja reżimowa, z mieszanymi uczuciami, pilnowałaby tylko, żeby nie próbowano tych pieśni wprowadzać w życie, ale także, z drugiej strony, żeby nie próbowano zgromadzonym przeszkadzać, bo przecież każdy obywatel jest PODMIOTOWY i ma prawo wypowiadać się, gromadzić i wiecować.

Pewien problem miałby niejaki Henryk Sienkiewicz. Nie znał jeszcze powiedzenia, że lepszy potop szwedzki niż radziecki. Lecz jako człowiek inteligentny, patriota, ale zarazem realista, rozważałby różne za i przeciw. Nie to, żeby mu ktoś czegoś zabraniał, ale ostatecznie sam uznałby pisanie „Potopu” za trochę niestosowne. W zamian bardziej rozbudowałby wątki innych powieści. A Nobla i tak by dostał. Przecież Szwedzi docenili go, pomimo że we wspomnianym już „Potopie” nie przedstawił ich najkorzystniej, o czym niewątpliwie musieli wiedzieć wręczając mu tę nagrodę.

Ogólnie rzeczywiście, to byłby całkiem sympatyczny okupant.

Zatem przegapiliśmy okazję w XVII wieku. A co by było, gdyby tak Szwedzi współcześnie na nas napadli?

Król Szwecji, zobaczywszy naszych rodzimych polityków, niektóre „centralne buziuchny”, i posłuchawszy ich bełkotu, doznałby olśnienia. W mig doszedłby do wniosku, że natrafił na brakujące ogniwo teorii Darwina*). Nawiasem mówiąc, wielu naszych polityków w tę teorię nie wierzy, pomimo, że sami stanowią jej dowód.

Ale w końcu to normalne – nikogo nie interesuje, czy jaszczurki, psy lub małpy wierzą w systematykę rozwoju kręgowców. Stworzenia te i tak są zaklasyfikowane do odpowiednich etapów łańcucha rozwoju. Zatem Król, na pewno dyskretnie chciałby tylko sprawdzić, czy pod drogimi garniturami tutejszych vipów nie skrywają się szczątkowe ogony, a w półbutach po 300 €, nie skrywają się chwytne stopy.

„Małpi biznes” pasuje tu jak ulał, pokazują go przecież w TV i Król na pewno też oglądał. Podobieństwa trudno nie zauważyć.

Generalnie Król zdawałby sobie sprawę, że przybył tu w charakterze okupanta. Toteż niemałe zdziwienie Jego Wysokości wywołałaby znacznie wyższa od przewidywanej liczba tak zwanych zdrajców i kolaborantów w narodzie podbitym. Mówiąc wprost – sługusów reżimu. Zupełnie inaczej, niż czyta się w podręcznikach historii i powieściach poświęconych różnym zaborom i okupacjom.

Tak by ich było dużo, że pojawiłby się problem z reżimową robotą dla nich. W dodatku kolaboranci ci, rekrutowaliby się w dużej części ze środowisk wybitnie inteligenckich, które tradycyjnie, we wszystkich krajach okupowanych, nastawione są bardzo patriotycznie. To by jeszcze pogłębiało problem zatrudnienia. Nie zlecisz przecież magistrowi, czy doktorowi akademikowi, prostackiego szpiclowania, czy nadzorowania w areszcie, krewkich oszołomów lub moherów-radykałów, którzy przekroczyli granice sporów intelektualnych i przeszli do rękodzieła.

Frasowałby się zatem poczciwe Królisko. Z czasem, powoli, zaczynałby kumać, że ludzie umęczeni polskim realem, wreszcie przewartościowali niektóre pojęcia.

Czy można bowiem w nieskończoność dobrze służyć nieprzyjaznej ojczyźnie, która będąc wolną i niepodległą, sama owszem, też dobrze służy, ale tylko określonej grupie skorumpowanych oligarchów?

Umożliwia uprzywilejowanym cwaniakom swobodne gromadzenie fortun, zupełnie nie interesując się niedostatkiem ogółu swoich obywateli, wykorzystując tych ostatnich li tylko jako tanią siłę roboczą. Odbywa się to wszystko w oparciu o mechanizmy korupcji sięgającej szczytów władzy. Demokratycznie wybranej władzy. W dodatku wszędzie panuje niekompetencja, nieudolność i wręcz głupota. W wyniku tego Polska, jako kraj, jest najbiedniejsza w Unii Europejskiej.

Stąd entuzjazm dla NOWEGO OKUPANTA, gdyż pojawiłaby się szansa, że dopiero on definitywnie położy temu kres.

Żeby tylko okupant stanął na wysokości zadania i skutecznie realizował reżim!

W tym momencie zdezorientowanemu Królowi ktoś powinien zacząć podsuwać książki z utworami Sławomira Mrożka. Na tle całokształtu tutejszej polityki i obyczajów, Król zapoznawszy się z treścią utworów i prezentowaną tam specyficzną filozofią, zacząłby coś rozumieć. Prawdopodobnie niezwłocznie zgłosiłby kandydaturę autora Komitetowi Nagrody Nobla. I tak sympatyczny Sławomir Mrożek dołączyłby do znamienitego grona polskich noblistów.

Tylko jak tu zrobić, żeby ci cholerni Szwedzi ponownie na nas napadli? A jakby już napadli, żeby się zaraz w popłochu nie wycofali.

A może by tak, naprawdę, zupełnie niezależnie, przedstawić Sławomira Mrożka do nagrody Nobla?

Propozycja jest stale aktualna Drogi Królu Gustawie…

 

_____________________________

*) W pierwotnej wersji, w tym miejscu, była złośliwa uwaga na temat dwóch „identycznych egzemplarzy” pewnego polityka. Została usunięta po 2010-04-10, z uwagi na wielki szacunek dla Małżonki jednego z tych polityków.

 

DOBROBYT RP

 

 

Żeby zebrać,

sposób wiadomy,

trzeba żebrać,

byle nie spotkać znajomych.

Trzeba się przebrać, uwidzić

daleki jakiś kościół,

żeby się potem nie wstydzić,

gdy znajomy zdybie cię gościu…